Od lat działam w organizacji pozarządowej i coraz wyraźniej widzę, jak bardzo zmienił się cyfrowy krajobraz, w którym próbujemy działać.
Z pozoru wszystko jest prostsze niż kiedyś – łatwy dostęp do ludzi, szybka komunikacja, miliony użytkowników scrollujących w zasięgu kciuka. A jednak nigdy wcześniej nie było nam tak trudno dotrzeć z treścią, która naprawdę ma znaczenie.
Publikujemy materiały o zdrowiu psychicznym, relacjach, emocjach, wzajemnym wsparciu – merytoryczne, spokojne, ludzkie. Efekt? Zasięgi spadają. Posty giną w gąszczu. I nie dlatego, że są słabe. Po prostu algorytmy nie lubią spokoju.
Świat, który premiuje gniew
Facebook i Instagram działają jak maszyna napędzana emocją. Im silniejsza – tym większe szanse, że treść trafi do większej liczby ludzi.
Nie ma znaczenia, czy emocja jest dobra czy toksyczna. Liczy się jedno: reakcja.
Kliknięcie, komentarz, udostępnienie – paliwo systemu.
Dlatego edukacyjne, spokojne treści o zdrowiu psychicznym czy empatii najczęściej przegrywają z tym, co budzi gniew, oburzenie czy kontrowersję.
To nie przypadek. To konstrukcja biznesowa. Mechanizm, który zarabia na naszej uwadze – a ta najlepiej działa wtedy, gdy coś nas wkurza albo wciąga jak emocjonalny rollercoaster. Z czasem algorytm zaczyna nas uczyć, czego mamy chcieć. A wtedy już nie chodzi tylko o to, co widzimy – ale o to, co nas kształtuje
Etos odpowiedzialności w teorii i praktyce
Trudno więc z entuzjazmem słuchać deklaracji o „etyce algorytmów” i „odpowiedzialnej cyfryzacji”, szczególnie gdy w radach doradczych zasiadają przedstawiciele firm, które od lat budują system oparty na emocjonalnym wyczerpaniu. To symbol naszych czasów – deklaracje są wszędzie, działania prawie nigdzie. Z przepisami o dostępności jest podobnie: na papierze wszystko wygląda wzorowo, w praktyce bariery wciąż stoją jak mur. Prawo wdrożone, efekty – głównie w prezentacjach.
Między realizmem a oporem
W pracy NGO nie da się po prostu „uciec z Facebooka”. Tam są ludzie.
Tam wciąż docieramy do tych, którzy potrzebują wsparcia, informacji, edukacji.
Wiemy, że bez obecności w tych przestrzeniach tracimy zasięg. Ale dziś korzystanie z nich to trochę jak praca w hałaśliwym markecie – wiemy, że hałas jest szkodliwy, a i tak musimy mówić głośniej, bo wciąż są ludzie, którzy mogą nas usłyszeć. Dlatego szukamy równoległej drogi – przestrzeni, gdzie sens znów ma znaczenie.
Gdzie treści nie konkurują z memem, a rozmowa nie zamienia się w wyścig o reakcje.
Dlatego próbujemy Freeversum
Z tego właśnie powodu powstał pomysł Freeversum – platformy, która nie opiera się na algorytmach zaangażowania, ale na idei spotkania.
Nie udajemy, że to rewolucja, ale wierzymy, że może być to alternatywa – przestrzeń, gdzie można pisać bez presji „klikalności”, publikować z sensem, rozmawiać, a nie tylko reagować.
Freeversum nie jest anty‑Facebookiem.
To raczej mała próba odzyskania internetu dla ludzi – dla rozmowy, dla mądrości, dla oddechu.
Być może zabrzmi to idealistycznie, ale kiedyś też nikt nie wierzył, że Nasza Klasa ustąpi miejsca Facebookowi.
Może tym razem historia zatoczy koło – w stronę sensu, nie zasięgu.
Nie chodzi o to, by uciekać z mainstreamu.
Chodzi o to, by nie pozwolić, żeby mainstream połknął cały sens.
Trzeba działać tam, gdzie są ludzie, ale nie rezygnować z tworzenia miejsc, gdzie można oddychać.
Bo jeśli nie zadbamy o tę równowagę dziś, to jutro może już nie być przestrzeni, w której coś spokojnego w ogóle przebije się przez hałas.
To mój pierwszy wpis i – mam nadzieję – początek czegoś trwałego. Chciałbym, żeby ten blog stał się moim dziennikiem refleksji o cyfrowym świecie, i nie tylko; o dostępności, i nie tylko; o technologii, komunikacji, ludziach i sensie, który coraz trudniej utrzymać w natłoku informacji. Pomysł kiełkował od dawna, ale prawdziwą inspiracją okazały się Freeversum i społeczność z mastodon.com.pl – miejsca, które przypomniały mi, że w sieci wciąż można rozmawiać po ludzku, z uważnością i bez presji algorytmów.
Dodaj komentarz